Podróż Kambodża wczoraj i dziś
Kiedy zdecydowaliśmy w tym roku polecieć do Azji, tylko jedno miejsce na potencjalnej liście atrakcji, było pewnikiem – Angkor Wat, a precyzyjniej, za Wikipedią, „kompleks zabytków Angkor , który tworzy duża liczba kamiennych budowli (miasta, zespoły świątynne) oraz tereny leśne i zbiorniki wodne, obejmujące obszar ponad 400 km²”, w tym oczywiście „największa, najważniejsza i najbardziej znana świątynia” – Angkor Wat.
Od dawna chcieliśmy zobaczyć te zagubione w dżungli ślady dawnej świetności Imperium Khmerskiego. O samej Kambodży wiedziałam niewiele. Kojarzyłam hasłowo, tak jak pewnie większość – Czerwoni Khmerzy i reżim Pol Pota, ludobójstwo – czyli generalnie smutna historia i kraj, który próbuje się odradzać po strasznych przejściach.
Jak to teraz wygląda? Czy jest bezpiecznie? Czy jest jakaś baza turystyczna? W sieci znalazłam sporo relacji z wypraw w tamte rejony i wyłaniał się z tych opowieści całkiem spójny obraz Kambodży – kraju ludzi przyjaznych i uśmiechniętych. Jest gdzie spać, stosunkowo łatwo się przemieszczać – można jechać.
W Siem Reap wylądowaliśmy 27 października. Lotnisko, mimo że ma w nazwie określenie „międzynarodowe”, nie poraża wielkością. Żadnej zabawy w autobusy – prosto z samolotu drepczemy tłumnie przez płytę lotniska do hali przylotów. Jeszcze w Polsce załatwiliśmy sobie e-wizę (dla zainteresowanych: http://www.mfaic.gov.kh/evisa/?lang=Po - szybko, sprawnie i wygodnie), więc formalności wjazdowe trwają bardzo krótko. Znalezienie transportu do hotelu nie stanowi problemu.
Na każdym kroku widać, że to zdecydowanie miejscowość, która żyje z turystów. Przylatujących jest mniej niż czekających przed lotniskiem kierowców. Po drodze do hotelu rozmawiamy z wiozącym nas młodym chłopakiem. Ma na imię Lam, komunikuje się po angielsku i bardzo się stara sprzedać nam swoje usługi transportowe. Ma przygotowaną mapę kompleksu świątynnego, pyta, jak długo zamierzamy zostać, proponuje plan wycieczek na kolejne dni. On ma samochód, my wolimy tuk-tuka? Nie ma problemu – ma kolegę, który będzie nas woził do świątyń położonych bliżej tuk-tukiem, a ona będzie nas woził samochodem w bardziej odległe miejsca. W sumie jestem przeciwna zobowiązywaniu się od razy na trzy dni, ale Adam woli to mieć z głowy, sprawdzamy w przewodniku, co piszą o cenach i wydaje się, że chłopak nie chce nas naciągnąć, więc umawiamy się z nim na kolejny dzień.
Zostawiamy rzeczy w hotelu i ruszamy coś zjeść na słynną Pub Street – tam to dopiero widać, że jesteśmy w miejscowości turystycznej! Hot spot na każdym kroku, wszędzie: „Lonley Planet poleca” i można zjeść pizzę, królują angielskie napisy. Jest gwarno, tłoczno, zdecydowanie bezpiecznie. My wybieramy restaurację z lokalnym jedzeniem – piwo Angkor, spring rollsy, kurczak z orzechami nerkowca i lokalny przysmak – amok (ryba w mleczku kokosowym z ryżem). Smaczne, ale bez przesady - ja wolę zdecydowanie ostrzejsze smaki i wielokrotnie w Kambodży będę z rozrzewnieniem wspominać indonezyjską kuchnię. Kulinarnie mnie Kmerzy nie ujęli jakoś szczególnie.
Spędzamy miły wieczór, obserwując ulicę i rozmawiając o tym, co nas czeka następnego dnia. W drodze powrotnej obserwujemy ludzi siedzących na ławkach umiejscowionych na brzegach wielkich akwariów z rybami. Najpierw się zastanawiamy, po co tam siedzą, potem nagłe olśnienie – „fish masage” – przecież o tym czytaliśmy. Siedzisz sobie na takiej ławeczce, moczysz nogi, a rybki obgryzają martwy naskórek z Twoich stóp. Jakoś mnie ta idea niespecjalnie przekonuje – nie bardzo mam ochotę być obgryzana przez rybki – nawet za życia ;) Adam proponuje, że się poświęci dla zdjęcia, ale w końcu odpuszczamy. Łapie nas deszcz – niebezpiecznie przypomina mi się Singapur – mam nadzieję, że tu nie będzie powtórki z rozrywki (o tym, jak było w Singapurze, możesz przeczytać: http://kolumber.pl/g/144277-Singapur%20-%20Azja%20na%20bogato.
Następnego dnia rano wstajemy po 4.00 i ruszamy na wschód słońca nad Angkor Wat. Na zewnątrz jeszcze poranny chłód, w tuk tuku szybko otrzeźwia nas rześkie powietrze. Jestem naprawdę podekscytowana – jeszcze tylko paręnaście minut i zobaczymy słońce wstające nad tymi słynnymi starożytnymi świątyniami.
Dojeżdżamy do bramy kompleksu – pełna technika – w kasie robią nam zdjęcia (!) na nasze trzydniowe bilety. Po chwili z mroku zaczynają się wyłaniać zarysy budowli. Wygląda na to, że zdążyliśmy. Nie tylko my zresztą ;) Spory tłumek ludzi zmierza w ciemności w stronę zbiorników wodnych usytuowanych naprzeciw świątyni.
Różowa poświata nad groblą wygląda zachęcająco. Widok powala – jest dokładnie tak, jak się spodziewałam – widowiskowo. Dopóki oczywiście spoglądam przed siebie, a nie dookoła ;) Wraz z nastaniem dnia, tłum nieco rzednie - kompleks jest na tyle duży, że spokojnie można znaleźć ciche miejsca do spokojnego oglądania przepięknych płaskorzeźb, mrocznych korytarzy i robienia zdjęć.
Decydujemy się zapłacić przewodnikowi - chcemy mieć jakieś przygotowanie do samodzielnego zwiedzania tej świątyni i kolejnych. Opowiada nam trochę o historiach kompleksu, ale w sumie mówi niewiele więcej niż jest w przewodniku – głównie koncentruje się na tym, żeby nam pokazać, z którego miejsca wyjdzie dobre zdjęcie, co jest, owszem, cenne, ale niezupełnie o to nam chodziło. Cóż, widać doświadczenie go nauczyło, że zachodni turyści głównie tym są zainteresowani. Trochę szkoda.
Idziemy zjeść śniadanie w jednym z tutejszych barów, a właściwie przy jednym z rozstawionych stolików. „Naganiają” tam klientów małe, wesołe dziewczynki – każda zachęca do wybrania stolika z jej numerem – nie są uciążliwe, ale też potrafią być stanowcze. Kiedy zapraszają nas za pierwszym razem, Adam mówi, że jeszcze nie jesteśmy głodni, może później, a mała mu na to „ to jak będziesz szedł później, to przyjdź do stolika numer 27 – obiecaj – zapamiętam Cię!” - co ma chyba brzmieć jak groźba, ale efekt jest sympatycznie komiczny ;)
Słońce jest już dość wysoko i upał zaczyna dawać się we znaki. Z przyjemnością wypoczywamy wśród chłodnych murów. W pewnym momencie w świątyni pojawiają się młodzi mnisi. Ich pomarańczowe stroje na tle kamiennych budowli wyglądają niezwykle malowniczo. Co prawda w przewodniku było napisane, że robienie im zdjęć jest niestosowne, ale oni chyba tego nie czytali. Chętnie pozują, co więcej, wydają się mieć dobrą zabawę – sami pstrykają sobie zdjęcia komórkami, co wygląda dość komicznie ;)
Ruszamy na dalsze zwiedzanie. Kolejna jest świątynia Bajon z jej 216 twarzami Buddy Awalokiteśwary. Miejsce jest zachwycające, ale niestety docieramy tu zbyt późno, żeby móc się nim w pełni nacieszyć. Tłum ludzi jest denerwujący. Twarze patrzące na mnie z każdej strony to nie tylko klimatyczne podobizny króla, ale przede wszystkim twarze turystów, często twarze niezbyt uśmiechnięte, bo w tym tłoku siłą rzeczy każdy każdemu wchodzi w kadr.
W związku z tym dość szybko opuszczamy Bajon i zwiedzamy inne budynki Angkor Thom . Ponieważ droga pomiędzy kolejnymi ruinami prowadzi przez dżunglę, zwiedzanie nie jest nawet tak bardzo męczące – jest gdzie się schować przed coraz bardziej prażącym słońcem.
Na deser tego dnia zostawiliśmy sobie świątynie Ta Prohm – tutaj zdecydowanie rządzą drzewa – wszędzie dookoła wielkie konary, które jakby wyrastają z omszałych kamieni. Miejsce wygląda tak, jakby dopiero co zostało odkryte – tyle że w środku dnia wygląda na to, że odkryło je niespodziewanie dużo ludzi jednocześnie ;)
Wracamy do miasta zmęczeni, ale pełni przeżyć. Po drodze zahaczamy o lokalne biuro podróży, żeby dowiedzieć się czegoś o możliwościach transportu do kolejnych punktów naszej podróży. Okazuje się, że opcji nie ma zbyt wiele. Jesteśmy trochę rozczarowani, bo nastawialiśmy się, że po dotarciu do Phnom Penh autobusem, dalej popłyniemy łodzią Mekongiem. Okazuje się, że w tę stronę taka podróż nie jest teraz możliwa. Pytamy o opcję płynięcia z Siem Reap do Phnom Penh - da się teoretycznie, ale takie rejsy ze względu na to, że są dłuższe i mniej wygodne cieszą się małym powodzeniem, więc kursy są tylko w sobotę – musielibyśmy albo skrócić pobyt o dwa dni, albo przedłużyć o prawie tydzień – ani jedno, ani drugie nie wchodzi w grę, więc musimy się obejść smakiem i kupić bilety na autobus.
Obiad jemy w kambodżańskiej jadłodajni za rogiem. Adam jest zadowolony, bo to miejsce gdzie jedzą lokalni i dla niego ma to smak przygody, ja trochę mniej, szczególnie po tym, jak pani wyciera naszą ceratę na stoliku szmatą tak brudną, że wahałabym się użyć jej do umycia podłogi. Wiem, wiem , wytrawni podróżnicy zaraz powiedzą, że jedzenie w takich miejscach jest najlepsze, mój małżonek tez broni tej tezy, ale nic nie poradzę na to, że mi od razu mniej smakuje, jak sobie te wszystkie wędrujące po kuchni żyjątka wyobrażam ;)
Kolejnego dnia kontynuujemy zwiedzanie świątyń. Oglądając na internecie zdjęcia z Angkor, zawsze zastanawiałam się, jak to możliwe, że ludzie pamiętają, gdzie które zdjęcie zostało zrobione – przecież wszędzie są tylko „kamienie w lesie”. Wierzcie mi lub nie, ale każda kolejna świątynia wygląda inaczej. Dla wielbicieli architektury i fascynatów starożytnej historii to miejsce jest jednocześnie kopalnią wiedzą i nigdy do końca nie odgadniętą zagadką. Ja może nie potrafiłabym tam spędzić tygodni, ale te trzy dni były naprawdę intrygujące.
Tego ranka zaczynamy od Preah Khan – Sanktuarium Świętego Miecza. Największa świątynia jest zbudowane na osi wschód-zachód. Zwiedzający idą długim korytarzem, mijając kolejne sale – między innymi salę tancerek z wyrzeźbionymi apsarami i korowodami tańczących. Jeśli zboczy się nieco, można napotkać dwupiętrowy budynek z nietypowymi, okrągłymi kolumnami – przewodniki mówią , że być może to tutaj był przechowywany święty miecz. Ponieważ dotarliśmy na miejsce stosunkowo wcześnie, a miejsce to jest jednak mniej popularne niż świątynie zwiedzane poprzedniego dnia, możemy w pełni cieszyć się spokojnym klimatem tego miejsca.
Kolejna na naszej liście jest pochodząca z X wieku hinduska świątynia Banteay Srei, zwana też Cytadelą Kobiet. Przepięknie zachowane rzeźby i reliefy z różowego piaskowca są niezwykle wdzięcznym obiektem do fotografowania, spędzamy tam więc sporo czasu, tym bardziej, że wokół jest też trochę grobli i stawów, gdzie można cieszyć się ciszą przyrody i podziwiać kolorowe ważki.
Później czeka nas 1,5 kilometra spaceru pod górkę, przez teren należący do Narodowego Parku Phnom Kulen – wspinamy się, żeby zobaczyć wodospad, a przede wszystkim rzeźbione koryto rzeki Kbal Spean. Spacer jest dość męczący, ale warto się zdecydować, bo dekorowanie koryta rzeki, nawet uznawanej za świętą, jest faktycznie dość nietypowe – spod wody „wypływają” całkiem wyraźne posągi.
Po drodze zatrzymujemy się w jeszcze jednej, mniejszej świątyni, a później wracamy do Angkor Wat, żeby tym razem podziwiać widok w promieniach zachodzącego słońca. Jest pięknie – łyżką dziegciu w beczce miodu jest tylko zielona folia po prawej stronie, którą przykryto remontowaną część obiektu.
Tego wieczoru idziemy na Pub Street, ale tak szybko, jak tam dotarliśmy, tak szybko wracamy. Mamy Halloween – jest kolorowo, głośno i zdecydowanie okropnie. Szukamy miejsca, gdzie można coś zjeść w spokojniejszej atmosferze. Trafiamy do jakiejś małej chińskiej knajpki, gdzie chyba rzadko białym udaje się zabłądzić, po kelnerka wygląda na mocno zestresowaną naszą wizytą, a odnalezienie angielskiego menu, zajmuje jej trochę czasu ;)
Trzeciego dnia świątynie zostawiamy na popołudnie, a z rana jedziemy nad Tonle Sap, zobaczyć pływające wioski. Już po drodze mijamy całkiem ładne, drewniane domy na wysokich palach. Dookoła nie ma wody, więc wygląda powierzchnia pod budynkiem służy za garaż lub miejsce zabaw, gdzie można rozwiesić hamak i pobawić się z dziećmi.
Im bliżej jeziora, tym częściej pale zaczynają pełnić inną funkcję – coraz więcej chat tonie w wodzie. Docierany nad jezioro – cena dość wysoka, okazuje się nie być negocjowalna, bo wszystkim zarządza lokalna spółdzielnia. Wszystko jest doskonale zorganizowane.
Najpierw zostaje nam przydzielony lokalny człowiek z czółnem. Wsiadam dość mocno spanikowana, bo to drewniane coś jest prawie płaskie, a ja się przecież panicznie boje wody. Dookoła mijamy całe gospodarstwa zanurzone w wodzie, a ja jestem zbyt przerażona żeby się poruszyć i zrobić zdjęcie. Okazuje się, że najgorsze dopiero przede mną – dalej trzeba wysiąść z łodzi i przejść po ułożonych nad wodą deskach. Może lokalnym się wydaje, że mają chodnik, ale ja jestem innego zdania. Adam jest rozbawiony, a z nim, mam wrażenie, pół wioski, bo przesuwam się po tej atrapie chodnika tip topami. Chyba trwa to za długo, bo nasz przewoźnik wchodzi do wody i podaje mi rękę. Wody, jak się okazuje, sięga mu w tym miejscu tylko do kolan, ale jakoś mnie to nie pociesza.
Z ulga docieram na brzeg i już się martwię na myśl, że pewnie będzie trzeba wrócić tą samą drogą. Tymczasem wsiadamy na większą łódź. Wreszcie z przyjemnością podziwiam widoki. Kilkadziesiąt minut płyniemy przez jezioro, pomiędzy kępami namorzyn. Jest cicho, spokojnie.
Mijamy pojedyncze łodzie rybaków. Później pojawiają się pierwsze domy – najpierw murowane – szkoła, posterunek policji, jakiś urząd. Okolica wygląda jak u nas wioski w czasie powodzi. Podtopione domu, a woda sięga tak wysoko, że nie widać płotów – tyle że tu tych płotów nigdy nie było, a domy są tak zbudowane, że woda im nie przeszkadza.
Docieramy do wioski – tutaj już dookoła same drewniane chaty na palach jakie widzieliśmy wcześniej, tylko że jest ich dużo – jeden, koło drugiego. Szeroką, mokrą „ulicą” pomiędzy tymi domami pływają duże łodzie w turystami, takie jak nasza, małe czółna mieszkańców, a nawet duże balie, w których pływają dzieci. Zresztą dzieci jest wszędzie pełno – w domach, łodziach, na tarasach. Skaczą do wody, kąpią się, machają do turystów. Toczy się zwyczajne życie – kobieta z owocami pływa od chaty, do chaty, oferując swoje produkty. Za chwilę widzę więcej takich „pływających” sklepów”.
Nasza łódź zatrzymuje się w lokalnej „restauracji”. Możemy z bliska zobaczyć, jak wygląda taki dom – i oglądamy, stół, krzesła, łóżka, telewizor – niby wszystko na miejscu – jeden pokój, drugi pokój, a dalej? Wychylam się i dalej woda…
Później znowu płyniemy czółnem do prawdziwego namorzynowego lasu – jestem pod wrażeniem, z jaką sprawnością kobieta, która nas wiezie, operuje czółnem, pomiędzy krzakami, jednocześnie zajmując się swoim mniej więcej rocznym dzieckiem. Po drodze nasze szczególne zainteresowanie wzbudza mijany chlewik (!), najprawdziwsza zagroda ze zwierzętami hodowlanymi. Po kilkunastu minutach wracamy na dużą łódkę i znowu ze spokojem mogę obserwować życie mieszkańców wioski. Niesamowite wrażenie!
Popołudniu zwiedzamy kolejną świątynię. Adam daje się namówić miejscowym na wspinanie się jakichś kamieniach w środku świątyni, ja nie mam ochoty wdrapywać się po kamieniach, więc umawiamy się, że się spotkamy z drugiej strony i zwiedzam sama. W pewnym momencie wchodzę w zupełnie ciemny korytarz, słyszę tylko odległe głosy. Gdzieś w oddali niewyraźne światło upewnia mnie, że musi tam być wyjście, ale wcale nie czuję się pewnie – chciałam odludnie i klimatycznie, to mam. Z ulgą przyjmuję widok pary japońskich turystów z drugiej strony korytarza.To nasze pożegnanie z kompleksem Angkor.
Następnego dnia czeka nas podróż autobusem do Phnom Phen. Kambodżanie starają się zrobić wszystko, żeby ułatwić turyście życie. Począwszy od tego, że w hotelu dostaliśmy mapką miasteczka, żeby było nam łatwo się poruszać, poprzez to, że w menu ceny są podane w dolarach (nie opłaca się nawet robić wymiany na kambodżańską walutę, bo potem tylko traci się na przeliczniku), a skończywszy na tym, że nie musimy w dniu wyjazdu szukać dworca autobusowego. Przyjeżdża po nas busik, który zbiera pasażerów z kolejnych hoteli.
Autobus, którym mamy jechać, to tak zwany VIP Bus, co oznacza, że ma numerowane miejsca, dają odświeżające chusteczki i wodę mineralną, a także jest telewizor! Podczas podróży do stolicy kraju mamy więc okazję zapoznać się z dokonaniami kambodżańskiego przemysłu rozrywkowego. Najpierw film, z lokalnymi gwiazdami w rolach głównych, później hity telewizji muzycznej – artystom pomaga śpiewać pół autobusu, a na koniec jakaś grupa kabaretowa – chyba mistrzowie w swoim fachu, po publika przyjmuje żarty gromkimi wybuchami śmiechu.
Po drodze zatrzymujemy się na 15 minut i Adam ma okazję spróbować lokalnego specjału – a mianowicie chrupiącego robaczka w chili. To znaczy oboje mamy okazję, ale ja z niej, z przyczyn jasnych dla sporej części ludzkości, nie korzystam…
Po ponad siedmiu godzinach jazdy docieramy na miejsce. Bez problemu znajdujemy kierowcę tuk-tuka, a właściwie to on nas znajduje. Zanim zdążymy się zorientować, już nasze plecaki są w jego pojeździe – trzeba mieć refleks!
Czasu w Phnom Penh mamy mało, więc od razu decydujemy się tylko zostawić bagaże w hotelu i ruszamy na Pola Śmierci – to niezbyt „wakacyjny” punkt programu, ale nie mam mowy, żeby będąc tutaj, nie odwiedzić tego miejsca.
Przejażdżka tuk-tukiem przez zatłoczone miasto w godzinie popołudniowego szczytu jest sporym przeżyciem. Pozostaje dla mnie tajemnicą jak udaje się ludziom poruszać po tym mieście – obserwując ruch miałam wrażenie, że główna zasada brzmi „rację ma ten, kto zdąży”. Stojąc na czerwonym świetle wymieniamy się uśmiechami z całymi rodzinkami siedzącymi na czekających obok nas motorkach i skuterkach. W pewnym momencie omal nie wpada na nas motocyklista – skręca w lewo i ścina sobie drogę wciskając się pomiędzy nas i jadący po sąsiedzku skuterek. Ufff. Było blisko.
O Polach Śmierci nie będę pisać zbyt wiele. Panuje tam cisza i spokój charakterystyczne dla tego rodzaju przerażających miejsc pamięci. Nie ma tam już budynków z czasów terroru – cały teren wygląda raczej jak park. Spacerujemy pomiędzy drzewami i słuchamy opowieści z audio guide. Przygnębiających opowieści.
Wracamy do miasta już po ciemku. Phnom Penh nadal tętni życiem – tłoka na ulicach, migające światła, wracamy do weselszej teraźniejszości. Szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść jakąś kolację. Zaraz obok hotelu jest miejsce pełne ludzi, co wygląda zachęcająco. W środku odbywa się jakieś przyjęcie, ale znajdują się dla nas miejsca. Stawiam na bezpieczną zupę z kurczakiem, niestety okazuje się, że już się skończyła. Zamawiamy kurczaka na ostro, co okazuje się być błędem – dostajemy kurze korpusy w imbirze - w życiu bym nie przypuszczała, że kurczak może mieć aż tyle kości. Dobrze chociaż, że jest do tego ryż...
Rano jedziemy do Tuol Sleng, czyli więzienia S21. O ile Pola Śmierci były głównie smutne, o tyle S21 robi na mnie przerażające wrażenie. Decydujemy się wziąć przewodniczkę – to starsza kobieta, która z pewnością pamięta jeszcze czasy, o których opowiada. Cieszę się, że mówi kiepskim angielskim i sporej części historii po prostu nie rozumiem – już to, co widzę, jest wystarczająco straszne. Tyle o tym.
Na pożegnanie z Kambodżą idziemy na spacer wokół Pałacu Królewskiego, Srebrnej Pagody i Pomnika Niepodległości. Ulicami jadą dziesiątki motocykli i skuterów, ale też wielkie luksusowe limuzyny. Dookoła szerokie chodniki, równo przystrzyżone trawniki, czyste ławki. Co kawałek kierowcy tuk-tuków chcą nas namówić na przejażdżkę, ale mamy ochotę się przejść – przed nami kilka godzin jazdy autobusem.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Wybieram się do Kambodźy, Laosu i Wietnamu juz w listopadzie! Twoja podróż jeszcze mnie zachęciła:)
-
Aniu, wreszcie po wielu latach przymierzania sie do Angkor udalo mi sie tu dotrzec. Dzis do upadlego poruszalismy sie Twoimi sladami i jestem tym bardziej pod wrazeniem Twojej eleganckiej relacji, ktora mi pomogla zaplanowac co tu zobaczyc...
Pozdrowienia z pieknego i upalnego Angkor :-) -
Z przyjemnością przeczytałem Twoją relację i obejrzałem mnóstwo świetnych zdjęć.
-
Lecieliśmy z Singapuru do Siem Reap, a potem jechaliśmy autobusem do Wietnamu, więc można i tak, i tak ;)
-
Hej Asta,
a jak leciałaś do Kambodży. Chodzi mi o połączenia.
Po drodze Wietnam czy Tajlandia czy tez bezpośrednio?
Szykuję się na Amerykę Łacińską ale jednak Azja mnie trzyma mocno:) -
Super opowieść, dobrze ze na nia trafiłam :)
myslałam o podrózy do Kambodży przez Tajlandię lub Wietnam
jakims autobusem, słyszałam o strasznych łapówkach za wizy na granicy,
a tu tak lekko i przyjemnie. Dzięki
Zdjecia obejrzę na nastepnym posiedzeniu, bo czasu brak :)) -
Aniu - wielka frajda jest czytas Twoje relacje i ogladac odwiedzane przez Ciebie miejsca. Pozdrawiam.
-
Jestem pod wrażeniem. Czytałem i jakbym tam właśnie był, oglądałem, a jakbym te miejsca już widział. Brawo!
Pozdrawiam serdecznie :-) -
Twoja relacje napisana bardzo zgrabnie i lekko a przy tym okraszona ciekawymi zdjeciami czytalem z wielka przyjemnoscia, bo jak juz wszyscy wczesniej zauwazyli, masz ku temu talent.
Klimaty opisane tu przez Ciebie bardzo mi przypominaja niektore rejony Indonezji, takie jak Borneo i Jawe razem wziete polaczone jeszcze z Indiami :-) Podroz do Kambodzy planujemu co rok juz od 4 lat i zawsze w ostatniej chwili zmieniamy kierunek na inny, ale kiedys musi nastapic na chwila, ze pojedziemy Twoim tropem :-)
Łączę serdeczne przedświąteczne pozdrowienia :-) -
Przejrzałam zdjęcia i jeszcze raz wyrażam zachwyt, piękna relacja i zdjęcia. Pozdrawiam :)
-
Aniu, masz niesamowity dar opisywania. Wielką przyjemnością przeczytałam i po tak wspaniałej relacji, dopisuję to miejsce do moich podróżniczych marzeń.
Do zdjęć jeszcze wrócę :) -
Z ogromną przyjemnością przeczytałam tę opowieść.
Mam bardzo ale to bardzo pozytywne doświadczenia z Kambodży. I takie sentymentalne wspomnienia bo to była moja pierwsza pozaeuropejska podróż.
Angkor Wat mnie zachwycił - faktycznie warto zerwać się rano na wschód słońca - potem te tłumy się rozpraszają i już ma się chwilę dla siebie.
Amok też mnie nie zachwycił, ale mnie ogólnie nie zachwyca azjatycka kuchnia (z wyjątkiem Singapuru) więc w sumie to nic dziwnego.
W Phnom Penh niestety nie byłam na Polach Śmierci - lało masakrycznie i się nie dało. Oglądałaś film "Pola śmierci"?
Jeśli czytasz po angielsku to bardzo polecam powieść "First they killed my father - a daughter of Cambodia remembers" - niesamowita relacja z tamtych dni oczami dziecka. -
Aniu, Duży plus za dopracowany jak zawsze opis i ciekawe zdjęcia. Jutro się wczytam dokładniej... Pozdrawiam.
-
to "obiecaj, zapamietam Cie" chyba mocno jest charakterystyczne dla Azji, bo my bedac w Indiach wielokrotnie slyszelismy to od dziewczynek sprzedajcych np. chusty i bizuterie ;)
-
Ciekawy kraj,mam go w planach.pozdrawiam